Tajemniczy Mr Love
25.03.2009 | komentarze: 0 | galeria zdjęć
Czy wiecie może, czym jest „Gra”? To specyficzny nurt w relacjach damsko-męskich, który zapoczątkował niejaki „Mystery” na początku XXI w. w amerykańskich klubach. „Gra” to nic innego, jak psychologiczne i metodyczne podejście do podrywania dziewcząt. „Mystery” opracował swój system do perfekcji. Codziennie podrywał inne dziewczyny, codziennie spał z każdą z nich, codziennie którąś porzucał. Ktoś powie – super! Ktoś inny – obrzydliwe! A ja powiem – to tragiczne. Wiem bowiem, co się stało z „Mysterym” na pewnym etapie jego egzystencji. Odepchnął najbliższych ludzi, przegapił miłość życia, zatracił się w lekomanii i wylądował na obserwacji psychiatrycznej. A jego dziewczyny? O nich to na pewno nikt nie pamięta.
Dlaczego wspomniałem o Eriku von Markoviku, czyli „Mysterym”? George James Love – tytułowy bohater omawianej przeze mnie sztuki, to właśnie taki tragiczny „Mystery”. Całą swoją energię poświęca jednemu celowi – uwieść, ożenić się, spędzić noc poślubną, okraść i porzucić. Taki „Mystery” z początku XX wieku. Mr Love ma niestety ciągłe problemy finansowe. Wszystko, co zdobywa na swój nietypowy sposób, ginie, szybko wydawane na kolejne podboje. Love nie zna innego sposobu na życie. Uciekając w swym skrojonym na miarę garniturze i płaszczu przed ścigającymi go wierzycielami, spotyka zupełnie przypadkiem piękną (na swój sposób) dziewczynę – Adelajdę Pinchin. Adelajda to doskonały przykład potencjalnej „ofiary” pana Love: cicha, stłamszona, łatwowierna i mająca problemy w relacjach z ojcem. Jasne jest, że George James Love nie przepuści takiej okazji, zwłaszcza, że Adelajda ma na swoim bankowym koncie pokaźną sumkę pieniędzy. Zaczyna się akcja...
Henryk Rozen, obecnie reżyser głównie słuchowisk radiowych, podjął się realizacji spektaklu z przeświadczeniem, że w Gdyni nie było do tej pory luźniejszego repertuaru. Były kierownik artystyczny gdyńskiego Teatru Muzycznego i dyrektor działającego przy nim Studium Wokalno - Aktorskiego postanowił wystawić „Tajemniczego Mr Love” we współpracy ze swoimi dawnymi uczniami – Rafałem Ostrowskim i Magdaleną Smuk. Uważam, że był to wybór idealny! Rafał doskonale pasuje do roli pana Love. Kto widział jego kreacje w „Chicago” czy „Kiss Me, Kate!”, ten wie o czym mówię. Mr Love to ówczesny „król podrywaczy” – szarmancki dżentelmen, szepczący dokładnie te czułe słówka, które kobiety chcą usłyszeć. Jest przy tym przebiegły i sprytny. Doskonale radzi sobie ze wszystkim, nie mając przy tym ani grosza w kieszeni. Rafał Ostrowski pokazał pana Love ze wszystkimi jego wadami i zaletami w sposób na tyle prawdziwy, że od razu można wyczuć, z kim mamy do czynienia.
Jako mężczyzna, wiele razy zastanawiałem się, jak to jest możliwe, że ktoś kompletnie niepasujący do danej kobiety, może – korzystając jedynie ze swojej wyobraźni i elokwencji (nie zawsze prawdziwej, częściej – wyuczonej) – owinąć ją dookoła palca? Oglądając spektakl, kolejny raz zadawałem sobie to pytanie. „Czy kobiety naprawdę się na to nabierają?” - myślałem. Najwyraźniej tak. Chociaż – jak się okazuje – do czasu. Dopóki taki Mr Love nie trafi na kogoś takiego, jak Adelajda Pinchin.
Magda Smuk zagrała rewelacyjnie. Nie chciałbym oceniać, kto był bardziej przekonywujący w swojej roli, ale chyba naturalne jest, że więcej uwagi poświęcałem żeńskiej kreacji. Zagrana przez Magdę Adelajda jest taka, jaka powinna być. Ponadto artystka przedstawiła całe spektrum kobiecych zachowań i uczuć; przez dwie godziny przedstawienia widziałem chyba wszystko – radość, miłość, rozpacz, gniew, strach... Całość autentyczna na tyle, na ile pozwalała forma sztuki. Uważam, że to jedna z lepszych ról Pani Magdy. Nawet, jeśli miała okazję zaśpiewać jedynie pod nosem.
Aktorzy i reżyser to jednak nie wszystko. Całości dopełnia prosta, siermiężna wręcz scenografia, delikatna muzyka i klimatyczne kostiumy. Właściwie jednak dużo więcej widzimy oczyma wyobraźni. Artyści bowiem ocierają się niemal o pantomimę. Tym sposobem widz czuje, że bohaterowie idą na przykład brzegiem morza, jadą pociągiem, czy przeciskają się przez tłum ludzi. W wyobrażeniu tego wszystkiego pomaga specyficzna forma gry aktorskiej. Postacie nie tylko mówią i coś robią, ale... mówią o tym, co robią – takie didaskalia wygłaszane w pierwszej osobie. Bardzo sprytny manewr, pozwalający widzom ruszyć głową, a scenografom zaoszczędzić pracy.
Także sama relacja między Georgem Love a Adelajdą Pinchin dostaje tym sposobem skrzydeł. Mamy niemal jasno wyklarowane, co bohaterowie myślą, co czują, co nimi kieruje. Warto też zauważyć, że ich nazwiska są na tyle dwuznaczne, iż sugerują pewien układ sił w relacji damsko-męskiej.
Z dialogami i akcją wiąże się również tempo sztuki, które – wbrew pozorom – jest dość szybkie. Myślę, że ma to też na celu pokazanie, jak w krótkim czasie można przejść od spotkania, przez zakochanie, a następnie małżeństwo, aż do tragicznego (lub nie) końca.
Przejdźmy jednak do sedna. O czym jest ta stosunkowo świeża, bo wystawiona po raz pierwszy w 1997 roku, sztuka? Z pozoru – o mistrzu podrywu i jego kolejnym podboju, lub ewentualnie o szukającej miłości i próbującej wydrzeć się z domu zakompleksionej starej pannie.
A odrzuciwszy pozory? To sztuka dla ludzi i o ludziach, którzy przeżyli burzliwy związek. Taki od A do Z. W dwóch godzinach spektaklu znajdziemy bowiem każdy aspekt „bycia z kimś”: spotkanie, zauroczenie, pierwsze randki, czułe słówka (i pierwsze niewinne kłamstwa), plany na przyszłość, decyzje (i kolejne, już mniej niewinne kłamstwa). Potem pojawia się proza życia – różnice charakterów, rozbieżne cele, rozmaite problemy, nierozwiązane sprawy z przeszłości, traumy z dzieciństwa. Są kłótnie, godzenie się, sentymenty i ich brak. Oglądając spektakl, zauważałem takie elementy niemal na każdym kroku. „Jestem gruba!” – krzyczy Adelajda – czy czegoś Wam to nie przypomina? „Kochanie, mam problemy finansowe. Ale to przejściowe!” – a to? Może wiele z tych problemów to łabędzi śpiew w przypadku zakochanych nastolatków, ale doświadczeni życiem ludzie znajdą tu i ówdzie tego typu „smaczki” bycia we dwoje. O tym bowiem jest ta sztuka – o miłości i byciu razem.
Czy „Tajemniczy Mr Love” ma jakieś wady? Myślę, że nie ma dzieł idealnych, a i recenzje – wbrew pozorom – oddają jedynie subiektywną ocenę krytyka, nie są więc w pełni miarodajne. Przedstawienie, które miałem przyjemność obejrzeć, było niemal wzorcowe. Za jedyną jego wadę należy uznać założenie reżysera, tak promowane w mediach, że ów spektakl jest lekką farsą. Spodziewałem się więc czegoś naprawdę lekkiego, czegoś będącego dobrą rozrywką w sobotni wieczór. Dostałem jednak coś większego, głębszego i z pewnością zmuszającego do zastanowienia. A zatem jedyny problem dostrzegam właśnie tutaj – to nie jest sztuka, z której wychodzi się z uśmiechem na twarzy. To sztuka, która wbija się mocno w pamięć; tym mocniej, im więcej siebie w niej dostrzegamy.
Czy więc panu Love udało się zdobyć kolejną ofiarę? A może sam stał się ofiarą? A może jeszcze inaczej – może wszystko zakończyło się happy endem i tabliczką z napisem „Pan i Pani Love”? Tak jak zaczynając z kimś znajomość nie mamy pewności, dokąd ona nas zaprowadzi, tak samo zaczynając oglądać „Tajemniczego Mr Love” nie wiemy, jak zakończą się losy bohaterów. Ale, tak jak z reguły ryzykujemy kontynuując znajomość, tak warto też zaryzykować i wybrać się do Teatru Muzycznego w Gdyni na „Tajemniczego...”. Może TA znajomość będzie właśnie tą wspaniałą?
Autor: Tomasz Grodzki