Metro
18.04.2009 | komentarze: 0 | galeria zdjęć
Wszystko się zmienia – rzeczywistość, warunki w niej panujące, a nawet codzienne sytuacje, które – wbrew pozorom – nigdy nie są takie same mimo swojej powtarzalności. Jedno pozostaje jednak niezmienne – marzenia młodych ludzi. I takie jest główne przesłanie kultowego w Polsce musicalu, który jeszcze za swojego „życia” stał się legendą – Metra.
Metro niedawno obchodziło swoje 18-te urodziny. Mimo tak długiego czasu od premiery, ciągle gromadzi pełną widownię i jest podziwiane przez kolejne pokolenia widzów. Ze „starego” Metra podobno pozostało niewiele – oglądamy coraz to nowych młodych artystów, słyszymy zmodyfikowane dialogi, nie ma też słynnej obrotowej sceny. Ale wymowa musicalu pozostała ciągle taka sama – młodzi mają wciąż te same marzenia, potrzebują tylko kogoś, kto weźmie ich za rękę i poprowadzi. A wówczas napotykają na odwieczny problem – czy robić coś z pasją, czy dla pieniędzy.
Metro to jak dotąd jedyny polski musical, który został wystawiony na Broadway’u. Ponieważ jednak wiele w nim analogii do amerykańskich produkcji tego typu, nie spotkało się z przychylnością tamtejszych krytyków. Metro odniosło natomiast sukces w Rosji, a przede wszystkim w kraju. Było bowiem czymś zupełnie nowym, innym w czasach, gdy powstało – swoją prapremierę miało bowiem 30 stycznia 1991 roku w Teatrze Dramatycznym w Warszawie. Jego ojcowie – Janusz Józefowicz (reżyser, choreograf i scenarzysta) oraz Janusz Stokłosa (kompozytor) wyznaczyli nowy kierunek w polskiej sztuce musicalowej. Można wręcz rzec, że to od Metra rozpoczęła się nowa era musicalu w naszym kraju. Nowe rozwiązania, nowe pomysły, nacisk na robiące wrażenie show – dotychczas w Polsce tego nie było.
Mocną stroną Metra jest muzyka. Początkowo wydawało się, że w partyturze nie ma niczego niezwykłego, a już na pewno nie ma ani jednego chwytliwego przeboju. Stało się jednak inaczej – kompozycje Stokłosy przeszły do musicalowego kanonu, wiele tu bowiem chwytających za serce utworów – zarówno za sprawą samej muzyki, jak i tekstów. Specyficzny klimat melodii wyróżnia Metro spośród innych musicali – złożone instrumentacje, liczne elementy gitarowe… Tu warto przywołać szczególnie utwór „A ja nie”, w którym Jan opowiada, dlaczego wybrał taki, a nie inny styl życia; czy popularną „Wieżę Babel”, przedstawiającą w niezwykle sugestywny sposób pochodzenie i losy bohaterów musicalu. Dość powiedzieć, że bodaj najbardziej romantyczna kompozycja sztuki – „Na strunach szyn” – doczekała się cokolwiek klasycznego coveru w wykonaniu Ewy Małas – Godlewskiej i Jose Cury.
Zdecydowanym defektem obecnie wystawianego Metra jest jednakże odtwarzanie muzyki z nagrań. W Studiu Buffo nie usłyszymy orkiestry, nie zobaczymy muzyków. Ba, nie doświadczymy tego nawet na spektaklach gościnnych – wiosną 2008 roku na I Festiwalu Teatrów Muzycznych w Gdyni również słyszeliśmy nagrania. A szkoda, bo przez to „legendzie” ubywa nieco chwały i majstersztyku.
O czym jest Metro? Nie trzeba wielkiej odwagi, by zaryzykować opinię, iż musical ten nawiązuje do historii Janusza Józefowicza. Libretto Agaty i Maryny Miklaszewskich, opierające się na rzeczywistości undergroundu paryskiego metra, może i nie porywa, może momentami jest naiwne i nieco niespójne, ale poniekąd odzwierciedla samo powstanie musicalu. Bo oto zjawił się Jan, który zebrał grupkę młodych ludzi znikąd, naturszczyków, w większości bez doświadczenia i przygotowania do aktorstwa i śpiewu, ale pełnych wiary i zapału, i stworzył z nimi artystyczne dzieło. Młodzi zostali dzięki temu dostrzeżeni i otrzymali szansę zasmakowania sławy i wielkiego życia. Nie powinny więc dziwić tłumy młodzieży na widowni, które entuzjastycznie reagują na popisy swoich prawie równolatków na scenie. Bo dzięki interakcjom ludzi w tym wieku, Metro ciągle żyje i jest na swój teatralny sposób prawdziwe.
Musical nie byłby jednak musicalem, gdyby zabrakło w nim wątku miłosnego. Mamy więc w Metrze i uczucie dwojga ludzi z różnych światów, mamy też miotające nimi rozterki. Ale czy ta miłość ma szansę na spełnienie…?
Czy obecnych artystów, występujących w Metrze, spotka podobny los, jak ich poprzedników? Czy Józefowiczowi za sprawą tego musicalu uda się wykreować sławy podobnego formatu, jak Edyta Górniak, Katarzyna Groniec, czy Robert Janowski? Na pewno ludzie „ze stajni” dyrektora Buffo idą dalej – bo tak Zofia Nowakowska, jedna z obecnych Anek, śpiewa u Piotra Rubika, Artur Chamski próbuje swych sił w bardziej komercyjnych projektach, jak konkurs Eurowizji, a długoletnią partnerkę Józefowicza, Nataszę Urbańską, za sprawą popularnych programów rozrywkowych, zna cała Polska. Czy jednak doczekamy się drugiej Edyty Górniak o niekwestionowanym talencie i niesamowicie emocjonalnym wokalu i wrodzonym wdzięku…? Czas pokaże.
Na pewno jednak warto zatrzymać się trochę dłużej przy aktualnych odtwórcach ról w Metrze. Z pierwszego składu zostało ich niewielu – w roli Jana można czasem zobaczyć Janusza Józefowicza, a w zespole występuje rozbawiająca do łez sympatyczna Monika Ambroziak, czarująca mężczyzn swoimi pełnymi wdziękami. Pozostali artyści odchodzą i przychodzą do zespołu, w związku z czym Metro nieustannie ewoluuje i co jakiś czas otrzymuje pewną dawkę świeżości i artystycznej naturalności.
Reżysera w głównej roli nie miałam przyjemności zobaczyć. Widziałam natomiast pozostałe dwa wcielenia Jana – Rafała Drozda i Jerzego Grzechnika. Obaj panowie sprawdzają się świetnie, są przekonujący i pięknie śpiewają. Nieco więcej sympatii wzbudził we mnie jednak Grzechnik – czy to z powodu swojego uroku osobistego, czy może dlatego, że on naprawdę BYŁ Janem…? Trudno powiedzieć, w każdym razie jego kreacja sceniczna doskonale wbiła mi się w pamięć.
Jeśli zaś chodzi o Ankę, to tu również nie mam pełnego poglądu, gdyż – podobnie, jak w przypadku Jana – nie widziałam jednej obsady – Nataszy Urbańskiej. Dane mi było poznać główną bohaterkę, wykreowaną przez Natalię Srokocz i Zofię Nowakowską. Znając jednak nagrania z Katarzyną Groniec w tej roli, trudno mi przekonać się w pełni do którejś z tych kreacji. Natalia śpiewa nieco gorzej od Zosi, wydaje się jednak być lepsza aktorsko. Zosia to z kolei dźwięczny głos, ale nie w pełni przekonująca gra. A przecież Anka – to główna rola kobieca, która powinna zrobić na widzu niemniejsze wrażenie od tego, które wywołują niemal doskonali odtwórcy Jana.
Niezwykle pozytywne uczucia wywołuje Artur Chamski w roli nieco niezdarnego, zahukanego chłopca, marzącego o sławie. Zabawny i niezapomniany jest także Mariusz Czajka w niemalże kultowych, seledynowych getrach.
W Metrze zostały wykorzystane nowatorskie, jak na początek lat 90-tych, rozwiązania. Doskonała reżyseria światła, wzbogacona oszałamiającymi efektami laserowymi, to niewątpliwie jeden z najmocniejszych elementów produkcji. Za pomocą laserów na oczach widzów wyczarowano i tunel metra z pędzącym pociągiem, i migoczącą gwiazdę, i wyobrażenie nieba. Jeśli dodać do tego niesamowity pomysł użycia świateł ultrafioletowych w połączeniu z białymi elementami kostiumów i rekwizytów, dzięki którym uzyskano niebywały, wręcz psychodeliczny efekt lewitacji pośród ciemności sceny, to otrzymamy jeden z najlepiej prezentujących się pod względem wizualnym musicali w Polsce.
Ogromne wrażenie robi także oszałamiająca choreografia – zachwycające układy taneczne, ocierające się o rozmaite style, od jazzu do klasycznego baletu, obserwujemy bowiem nie tylko na scenie, ale i w powietrzu. Tancerze nie tylko unoszą się na linach, są przerzucani z rąk do rąk; niektórzy wydają się nawet delikatnie płynąć po niewidzialnych elementach scenografii. Za pomocą choreografii tworzony jest właściwy klimat i oddawane są emocje. Ponadto artyści są po prostu świetni w tym, co robią – ogrom ich pracy widać w każdej scenie – czy to zbiorowej, czy indywidualnej. Niemałe wrażenie robią szczególnie dojrzalsi tancerze, dający niezwykły popis break dance.
Nieco do życzenia pozostawiają natomiast kostiumy – o ile ubiory głównych bohaterów, Anki i Jana, nie budzą zastrzeżeń (ona – w dżinsach, białej bluzie i z nieodłączną, wielką torbą, w której schowała całe swoje dotychczasowe życie; on – zbuntowany i niezależny, w skórzanej kurtce i nieco sfatygowanych spodniach), a i stroje pozostałych artystów wydają się być adekwatne do fabuły (są tu bowiem zarówno zwiewne sukienki baletniczek, jest i styl undergroundowy), o tyle stan kostiumów może wywoływać pewną konsternację – a to naderwana sukienka, a to dziurawy bucik…
Metro miałam okazję oglądać zarówno w warszawskim Studiu Buffo, jak i w Teatrze Muzycznym w Gdyni podczas I Festiwalu Teatrów Muzycznych. To, co zaprezentowano na gdyńskiej scenie, znacznie przewyższyło możliwości stołecznego teatru – co ważne, nie dało się odczuć, że w Baduszkowej jest znacznie większa powierzchnia sceniczna do zagospodarowania, aniżeli ta w Buffo, do której artyści zdążyli się przyzwyczaić. Józefowicz zgrabnie poradził sobie bowiem z tak ogromną przestrzenią. Wykorzystał ponadto możliwości gdyńskiej placówki – wzorem początków Metra, szczodrze zastosował obrotówkę. Znacznie lepiej wypadła także uwertura – film z fragmentami musicalu sprzed lat wyświetlono bowiem nie na bocznej ścianie widowni, jak ma to miejsce w Buffo, a nad sceną. Także i efekty laserowe zrobiły w Gdyni znacznie bardziej piorunujące wrażenie z uwagi na wielkość tego teatru i możliwość obserwowania akcji z większej odległości. Maleńka, wręcz studyjna sala Studia Buffo, nie-amfiteatralna widownia, wrażenie lekkiego nieładu w okolicach sceny, ciasne i zatłoczone foyer, a przede wszystkim – pozostawiające bardzo wiele do życzenia nagłośnienie – to wszystko sprawia, że Metro w warszawskim teatrze niezwykle traci. Traci zarówno magię, jak i komfort odbioru. Traci to niezwykłe COŚ, co bynajmniej ja zobaczyłam w Gdyni – gdy zapragnęłam Metra więcej i więcej… Wychodząc z Buffo, miałam z kolei ochotę na pewien czas przerwy od tego tytułu. Festiwalowe Metro i Metro w Buffo – to więc w moim odczuciu dwa zupełnie inne spektakle. Zapewne więc obecna wersja tytułu to również coś innego, niż musical sprzed lat. Można zatem przypuszczać, że zapowiadana od kilku miesięcy ekranizacja dzieła także będzie czymś nowym, wcześniej nieznanym. Januszowi Józefowiczowi życzyć należy jednak, by w filmowej wersji swego najważniejszego artystycznego „dziecka” nie zatracił teatralnej magii i tego czegoś, co w Metrze urzeka.
Autor: Dagmara Grodzka