Ragtime
01.05.2009 | komentarze: 0 | galeria filmów | galeria zdjęć
Chyba każdy z nas zna motyw muzyczny z filmu Juliusza Machulskiego „Vabank”. Jeżeli zaś zna, to wie, czym jest, a raczej – jak brzmi typowy ragtime'owy utwór. Takiego muzycznego klimatu można było się spodziewać, oglądając kolejny, konkursowy musical w ramach II Festiwalu Teatrów Muzycznych. „Ragtime”, bo o nim mowa, wystawiony przez Gliwicki Teatr Muzyczny, to gratka dla amatorów synkopowanego rytmu, afroamerykańskich klimatów i w miarę ciekawej, wielowątkowej fabuły.
Historia przedstawiona w „Ragtime” oparta jest na powieści E. L. Doctorowa. Co ciekawe, sam autor brał czynny udział w procesie produkcji musicalu. Miał niemal nieograniczoną, twórczą kontrolę nad tym, co działo się w czasie konwersji powieści w muzyczny utwór sceniczny. Libretto napisał Terrence McNally. Z kolei na muzykę i teksty piosenek rozpisano... konkurs. Wygrał kompozytor Stephen Flaherty i autorka tekstów Lynn Ahrens. Gliwicką wersję przetłumaczył Jacek Mikołajczyk i przyznam, że od strony literackiej tłumaczenie trzyma poziom.
„Ragtime” opowiada zazębiające się historie trzech różnych grup ludzi. Pierwszą z nich jest rodzina właścicieli fabryki fajerwerków – Rodzice, kilkuletni syn Edgar, Młodszy Brat Matki – oraz wiecznie zirytowany Dziadek. Druga grupa to murzyńska para – Sarah i Coalhouse Walker Junior. Trzecia – imigrant z Polski – Tateh wraz ze swoją małą córką. W „Ragtime” występują też postacie historyczne. W przestawieniu pojawiają się: Henry Ford, Booker T. Washington, J. P. Morgan, Harry Houdini, Evelyn Nesbit, czy Emma Goldman. Bardzo spodobały mi się te „smaczki” w postaci realnych postaci. Fikcja miesza się z rzeczywistością, uwiarygodniając przedstawioną historię. Sama fabuła godna jest niezłej telenoweli. Mamy więc tragiczną miłość Coalhouse'a do Sary, realizowane „amerykańskie marzenie” Tateh, a losy poszczególnych bohaterów mieszają się, zazębiają, wpływają na siebie. Całość pędzi w rytmach ragtime'u do tragicznego, ale i szczęśliwego finału.
Jak przedstawia się gliwicka realizacja musicalu? W krótkich słowach – nieźle. Pod względem muzycznym i wokalnym jest naprawdę świetnie. Warto wspomnieć, że „Ragtime” to musical niemal w stu procentach śpiewany. Pojawiają się, co prawda, drobne, dramatyczne fragmenty, ale w większości przypadków słuchamy przede wszystkim śpiewanego libretta. Od strony wokalnej pierwszoplanowe role są bardzo dobre. Największe wrażenie swoimi umiejętnościami solisty robi Michał Musioł, grający Tateh.. Najsłabiej wypada z kolei Dominika Kramarczyk w roli Evelyn Nesbit. Wzbudza co prawda ogólne rozbawienie kreowaniem postaci „głupiutkiej” artystki, ale nie przekonuje swoimi możliwościami wokalnymi. Bardzo dobrze, jak na młodego, bo kilkuletniego aktora, przedstawia się syn właścicieli fabryki – Edgar. Przezabawna postać, która z dziecinną prostolinijnością potrafi „zatrząść” całą sytuacją na scenie.
„Ragtime” to także sceny zbiorowe. Trudno sobie chyba wyobrazić bowiem musical w klimatach afroamerykańskich bez chociaż odrobiny tańca. Nie jest to może szczyt możliwości choreograficznych, ale po prostu niezła, rzemieślnicza robota. Jeżeli ktoś chce zobaczyć naprawdę dobrze „odtańczone” sceny zbiorowe, to warto jednak wybrać się na inny spektakl, chociażby na coś od Janusza Józefowicza.
W „Ragtime” rzuciły mi się w oczy postacie tancerzy. Dobrani zostali tak intrygująco, że – nie wiem, może to zamierzony cel – rzucają się w oczy swoją oryginalnością. Jak inaczej bowiem określić sytuację, w której na scenie tańczy ktoś o posturze Mariusza Pudzianowskiego razem z chudym mężczyzną o twarzy klauna?
Muzycznie „Ragtime” to... ragtime. Spodziewałem się, co prawda, klimatu bliższego „Chicago”, a otrzymałem coś w stronę „Evity”, ale ogólnie mówiąc – jeśli ktoś lubi muzykę w stylu Scotta Joplina, to się nie zawiedzie. Na szczęście musical nie nudzi jednostronnością repertuaru. Obok „czarnych rytmów” mamy też świetne popisy solowe w typowo musicalowej oprawie. „Wheels of a Dream” czy „Journey On”, to prawdziwe perełki.
Żadne teatralne przedstawienie nie obyłoby się bez scenografii. W „Ragtime” mamy do czynienia z jednym elementem scenograficznym – szeroką rampą z dwiema parami schodów. Rampa ta wykorzystywana jest na różne sposoby. Przedstawia mostek na statku, pokój Sary, mównicę dla Emmy Goldman. Poza tym całość uzupełniana jest różnymi rekwizytami – stolikami, krzesłami, pianinem, czy makietą Forda-T. Widać, że scenarzyści postawili na poruszenie wyobraźni widza, a nie na dosłowność przedstawienia otoczenia – bardzo sprytne i frapujące posunięcie.
„Ragtime” to – w przypadku gliwickiego wydania – musical „podręcznikowy”. Dobrze zaśpiewany, dobrze zagrany, nie porywa, ale i nie przynudza. Aktorzy czują swoje role, bardzo dobrze śpiewają. Muzycznie jest naprawdę nieźle. Tutaj akurat trzeba lubić klimat ragtime'owy. Ogólnie więc mówiąc – jeżeli jest okazja, to warto obejrzeć. Nie sądzę jednak, że na tle pozostałych festiwalowych musicali „Ragtime” wybija się ponad przeciętność.
Autor: Tomasz Grodzki