Wieczór latynoski
01.05.2009 | komentarze: 0 | galeria zdjęć
Czy jest ktokolwiek w Polsce, kto nie kojarzy Janusza Józefowicza? Mogę bez problemu założyć, że takich osób jest niewiele, a wśród czytelników tej strony nie znajdzie się pewnie żadna. Weźmy więc tego wszechstronnego artystę, choreografa, reżysera i dajmy mu popularny i prosty materiał do wykorzystania – muzykę latynoamerykańską. We wtorkowy wieczór miałem okazję poczuć, usłyszeć, a nawet posmakować efektu takiej kombinacji.
„Wieczór latynoski”, mimo że zgłoszony do II Festiwalu Teatrów Muzycznych, nie jest musicalem. Nie jest, nigdy nie miał być i być nie może. Tak naprawdę jest to jedna wielka impreza u Józefowicza i Stokłosy przy dźwiękach muzyki latynoskiej. Popularny „Józek” stawia siebie w roli konferansjera i z wrodzonym wdziękiem prowadzi najzwyklejszą na świecie prywatkę dla 700 gości Teatru Muzycznego w Gdyni. Warto dodać, że widzowie biorą czynny udział w przedstawieniu (jeśli można to nazwać przedstawieniem). Mogą zatańczyć macarenę, zaśpiewać „La Cucarachę”, czy wypić serwowany rum z colą i cytrynką. Ba! Sam Józefowicz szaleje z tacą drinków między rzędami pokazując, że można się „kulturalnie bawić przy alkoholu”.
Repertuar „Wieczoru latynoskiego” był łatwy do przewidzenia. W takich wypadkach zawsze wykorzystuje się znane i lubiane hity. Tym sposobem zobaczyliśmy oryginalne i pełne pomysłu wykonania takich utworów jak „Living la Vida Loca” Rickiego Martina, „Speedy Gonzales” Pata Boone'a, „Macarena” Los del Rio, „Let’s Get Loud” Jennifer Lopez, czy „La Isla Bonita” Madonny. Pierwsze wokalne skrzypce grali przede wszystkim Janusz Józefowicz i Natasza Urbańska. Nie zabrakło jednak innych artystów Teatru Studio Buffo – Moniki Ambroziak, Natalii Srokocz, czy Jerzego Grzechnika.
O ile strona wokalna jest co najmniej poprawna, typowo koncertowa, to wrażenie robi przede wszystkim niezwykle dopracowana, chociaż nieprzesadna i nienachalna, choreografia. Widać, że ten element jest znakiem firmowym Józefowicza. Moim skromnym zdaniem, większość teatrów muzycznych powinna iść na korepetycje do „Józka”. „Wieczór latynoski” to bowiem prawdziwa uczta dla oka. Szczególnie tego męskiego, gdyż podrygujących w takt samby, czy innych rytmów, nagich pośladków i damskich brzuszków było aż nadto!
Na oddzielną opinię zasługuje strona muzyczna, pieczołowicie przygotowana przez bardzo lubianego przeze mnie, charyzmatycznego, chociaż niezwykle skromnego, kompozytora i instrumentalistę – Janusza Stokłosę. Jego ustawiona w tylnej części sceny grupa muzyczna sprawdziła się rewelacyjnie. Nawet riffy w stylu Carlosa Santany były idealne. Sam zaś Stokłosa wprowadzał sporo humoru, będąc obiektem docinków i komentarzy Janusza Józefowicza. No ale, najstarszy i najdłużej trwający związek artystyczny w polskim show biznesie ma swoje prawa.
Humor. To chyba największa zaleta całego „Wieczoru latynoskiego”. Można nie być fanem muzyki latynoskiej, można nie lubić lub nie tolerować artystów z Teatru Studio Buffo, można nawet nie trawić teamu Józefowicz-Stokłosa, ale jedno trzeba przyznać – nie da się źle bawić na „Wieczorze latynoskim”. Józefowicz ma niesamowity dar konferansjerski. Świetnie nawiązuje kontakt z publicznością, sypie dowcipami i anegdotami jak z rękawa i – trzeba przyznać – nie są to jakieś stare „kawały z brodą”. Dowiedziałem się m.in., że po takich „wieczorach”, jak wtorkowy, impreza przenosi się najczęściej do Stokłosy, że zniknięcie Stokłosy i Urbańskiej za kulisami nie oznacza nagle, że nasz kompozytor przestanie tworzyć, że Józefowicz pozwala (a nawet proponuje w czasie koncertu) rozmawiać przez telefon komórkowy i ogląda się za każdą, co krótszą spódniczką na scenie. Pojawił się nawet Krzysztof Jarzyna ze Szczecina – wtajemniczeni wiedzą, o co chodzi. To niesamowite zagęszczenie dobrego humoru i świetnej rozrywki było odświeżającym doświadczeniem po takich spektaklach jak „Yentl”, „Jesus Christ Superstar”, czy „Skrzypek na dachu”. Całkiem inne, całkiem nowe i po prostu mocno rozrywkowe.
Z miłą chęcią obejrzałbym inne „wieczory” Teatru Studio Buffo. Złośliwcy powiedzą, że to przez „wliczony w cenę alkohol” i pewnie mają trochę racji, ale ja po prostu doceniam świetną rozrywkę, której ostatnio brak na polskiej scenie, zawalonej tandetą kalek z zachodniej telewizji. Poza tym sama marka Janusza Józefowicza gwarantuje bardzo dobrą jakość, której nie zabrakło na deskach gdyńskiego Teatru Muzycznego w miniony wtorek. Idę więc nalać sobie odrobiny rumu z colą, a Wam szczerze polecam wybranie się na dowolny „wieczór” Józefowicza i Stokłosy. Warto.
Autor: Tomasz Grodzki