My Fair Lady
12.04.2009 | komentarze: 0 | galeria zdjęć
Roztańczony, rozśpiewany, pełen pozytywnej energii i humoru – taki jest właśnie najnowszy musical, przygotowany przez Teatr Muzyczny w Gdyni. Artyści co prawda nie mają sposobności, by przetańczyć całą noc, ale tańca z pewnością nie zabraknie przez trzy godziny trwania spektaklu.
Przenieśmy się więc do XX-wiecznego edwardiańskiego Londynu, by poznać „odkurzoną” komedię „Pigmalion” George’a Bernarda Shaw’a – historię prostej, ubogiej dziewczyny, sprzedającej kwiaty na ulicy, która za sprawą spotkania z mężczyzną z wyższych sfer i jego lekcji dobrych manier staje się ozdobą salonów – tytułową My Fair Lady. Nie byłoby to jednak możliwe, gdyby nie dryg do hazardu owego profesora Higginsa i jego zakład z nowopoznanym pułkownikiem Pickeringiem, którego przedmiotem było właśnie ukształtowanie Elizy na damę. Mężczyźni nie zastanawiają się jednak nad tym, co czuje i co mogłaby poczuć sama zainteresowana. Jej osoba jest tu najmniej istotna – to tylko eksperyment, a ona ma być jedynie tworzywem i pretekstem do wygrania zakładu. Krnąbrna dziewczyna z nizin jest jednak niewdzięcznym materiałem do wykreowania z niej księżniczki. Jej nauczyciel poddaje ją niewdzięcznym intelektualnym torturom, a że wszystkich ludzi traktuje jednakowo i sprowadza ich do rangi przedmiotu, między nim a Elizą nieustannie dochodzi do walki płci. Liczne potyczki słowne i sytuacyjne sprawiają jednak, że księżniczka, którą z ordynarnego kopciuszka wykreował Higgins, i tenże profesor, który pod wpływem dziewczyny również uległ metamorfozie, stają się sobie coraz bliżsi.
Nowa kurtyna Teatru Muzycznego, przygotowana specjalnie na potrzeby produkcji, z symbolicznymi zarysami londyńskich dachów, wprowadza widza w klimat musicalu już od pierwszych dźwięków uwertury. Jednak brak pomysłu na nieco bardziej energetyczną inscenizację otwarcia może powodować u odbiorcy lekkie zniecierpliwienie. Nie powinno to jednak zniechęcać do produkcji jako takiej – bo ta niewątpliwie jest aktualnie jednym z najbardziej udanych „dzieci” gdyńskiej sceny.
Mamy tu bowiem szereg niezwykle udanych elementów, składających się na wyśmienitą całość. Wspaniała jest scenografia – od misternie przygotowanej sali balowej z zachwycającymi żyrandolami, poprzez skromne, acz monumentalne wnętrze domu Higginsa, aż do zgiełku londyńskiej ulicy i przepięknych latarni. Co więcej, ów uliczny zgiełk jest zgiełkiem w istocie – realizatorzy zapewnili typowe dla tej scenerii efekty dźwiękowe, a nawet zadbali o takie detale, jak unoszący się z kominów dym.
Kolejnym silnym akcentem gdyńskiej My Fair Lady – jeśli nie najmocniejszym – są kostiumy Jerzego Rudzkiego (który jest również autorem scenografii). Dopracowane w najdrobniejszych szczegółach, zachwycające suknie balowe, wytworne stroje obserwatorów wyścigów konnych w Ascot (utrzymane w konwencji czarno-białej, z fikuśnymi kapeluszami pań), urocze kostiumy służby Higginsa, czy wreszcie kolekcja rozmaitych ubiorów biedoty ulicznej – to prawdziwy majstersztyk, którym widz zachwyca się w każdej scenie.
Niemniejsze wrażenia wywołuje pomysłowa choreografia Joanny Semeńczuk, nawiązująca do całego wachlarza stylów tanecznych. Bardzo dobrze wypadają zarówno sceny zbiorowe, w których bierze udział mnóstwo artystów, jak i te mniej liczne – ot, chociażby radosny czardasz, czy wspaniale zagrane trio do utworu „Jeden szczęścia łyk” z genialnym Bernardem Szycem na czele.
Bernard Szyc zdaje się być bowiem najjaśniej świecącą perełką musicalu. Jego Alfred Doolittle, ojciec Elizy, to postać humorystyczna i posiadająca dystans do siebie. Szyc doskonale oddaje charakter swojego bohatera – prostego człowieka, hulaki, szukającego w życiu szczęścia. Jeśli dodać do znakomitej interpretacji aktorskiej silny głos i dobre możliwości wokalne, otrzymujemy najbardziej wyrazistą postać spektaklu, pełną werwy i iskry.
Pod względem aktorskim nie ustępuje mu sceniczna córka – Eliza Doolittle, grana przez Aleksandrę Meller. Artystka wyśmienicie sprawdza się zarówno jako prosta i nieco wulgarna dziewczyna, jak i po metamorfozie w roli dobrze ułożonej panienki. W obu swoich scenicznych wcieleniach Aleksandra Meller jest niezwykle wiarygodna – dokładnie taka, jaka powinna być!
Świetny w swojej roli jest także Marek Richter, grający profesora Henry’ego Higginsa. Dobrze oddaje naturę nieco znużonego życiem, egoistycznego, starego kawalera, który traktuje ludzi przedmiotowo i nie jest w stanie przyznać się nawet przed sobą do własnych uczuć. Zdystansowany, elegancki, z miękkim, ciepłym głosem i poprawną wymową, jak na profesora fonetyki przystało – doskonale wpisuje się w wyobrażenie o tej postaci. Sceny jego lekcji dobrych manier i ogłady, których udziela opornej Elizie, zaliczyć należy do jednych z najzabawniejszych.
Pozytywne uczucia wywołuje także Anna Andrzejewska, wcielająca się w postać dystyngowanej, ale pełnej ciepła i serdeczności Pani Pearce.
Nieco słabiej na tym tle wypada pułkownik Pickering Jacka Westera. Poprawny w swojej kreacji, pozostaje jednak w cieniu scenicznych kolegów.
Ale My Fair Lady to nie tylko główne postacie. W musicalu mamy ogrom pomniejszych rólek i tak zwanego „tłumu”. Jest tu więc genialna służba, która – stojąc z boku sceny – oddaje swoją grą nastroje towarzyszące głównym bohaterom, a także dokonuje drobnych porządków w tle akcji.
Mamy ponadto niebywale pomysłowo przedstawione wyścigi konne w Ascot – eleganckie, choć nieco kubistycznie ubrane towarzystwo, wymienia między sobą uprzejmości i jest świadkiem doskonale zainscenizowanej gonitwy.
Jest też zgiełk ulicy, pośród którego nie brakuje kupieckich straganów, młodziutkich pensjonarek, wyuzdanych kobiet do towarzystwa, czy kaleki pozbawionego nogi. Wszyscy mają tu dokładnie określone miejsce i zadanie do spełnienia. Uliczny tłum żyje własnym życiem i dlatego warto co jakiś czas na jego rzecz odwrócić uwagę od pierwszoplanowej akcji.
Całości realizacji dopełnia dawka dobrego humoru, wywołująca raz po raz salwy śmiechu na widowni.
Musical nie byłby jednak musicalem bez muzyki. Partytura My Fair Lady – najogólniej mówiąc – nie leży w tym klimacie, który jest w stanie zawładnąć moją duszą na dłużej. Jest to bowiem muzyka raczej konwencjonalna i tradycyjna, jednakże są tu też i takie kompozycje, które porywają i zmuszają dłonie do klaskania w rytm radosnych dźwięków. Jednym z takich utworów niewątpliwie jest wspomniany wcześniej „Jeden szczęścia łyk” z brawurową choreografią i w fantastycznym wykonaniu.
Mimo tak wielu doskonałych elementów, reżyserowi nie udało się uniknąć kilku dłużyzn. Także i finałowa scena pozostawia swoim brakiem jednoznaczności pewien niedosyt, sprawiając, że treść sztuki może nie zostać poprawnie odebrana. Jedni odczytują ją bowiem jako retrospekcję – nawiązanie do tego, jacy początkowo byli Eliza i Higgins; inni – jako happy end; a jeszcze inni – jako rozstanie i pożegnanie pary głównych bohaterów. Ale – może właśnie takie było zamierzenie reżysera – by pozostawić widzowi swobodę interpretacji…?
My Fair Lady miało swoją światową prapremierę 15 marca 1956 roku w nowojorskim Mark Hellinger Theatre. Z kolei w 1964 roku powstał obsypany Oscarami film w reżyserii George’a Cukora z Audrey Hepburn w tytułowej roli. Do Polski musical zawitał natomiast 14 listopada 1964 (ówczesna Operetka Poznańska). Gdyńska produkcja jest z kolei drugim podejściem do tytułu reżysera Macieja Korwina – w zeszłym roku zrealizował bowiem tę sztukę w Operze Nova w Bydgoszczy z garstką „swoich” artystów, których wprowadził na tę okoliczność do bydgoskiego zespołu.
Produkcja z Gdyni z pewnością nie przejdzie bez echa – bo przecież nie sposób nie dostrzec rozmachu i energii, z jakimi spektakl został przygotowany. A ponadto wieczór w gdyńskim Teatrze Muzycznym z My Fair Lady to pewny sposób na świetną zabawę i poprawę humoru. Pozytywne wrażenia wizualne, muzyczne i emocjonalne – czy trzeba czegoś więcej, by z uśmiechem i sympatią wspominać ten spektakl…?
Autor: Dagmara Grodzka