Amerykanin w Paryżu
16.09.2005 | komentarze: 0
"Amerykanin w Paryżu" to hollywoodzka produkcja, w której najjaśniej błyszczy Gene Kelly - nie tylko odtwórca tytułowej roli, ale też scenarzysta i choreograf. Film w reżyserii Vincente Minnelli (ojca słynnej Lizy, która debiutowała w "Kabarecie") został nakręcony w 1951 roku i zdobył ogromną ilość nagród - między innymi Oscara za film roku i Złoty Glob. "Amerykanin w Paryżu" stał się również okazją do debiutu 19-letniej wówczas francuskiej tancerki, Leslie Caron, która wcieliła się w postać Lise. Później Caron grała między innymi w filmach Krzysztofa Zanussiego.
Muzykę do "Amerykanina w Paryżu" skomponowali bracia George i Ira Gershwin.
Musical ten jest historią Jerry'ego, byłego amerykańskiego żołnierza, który po drugiej wojnie światowej postanawia zostać w Paryżu. Na życie zarabia malowaniem obrazów, nie wiedzie mu się jednak najlepiej. Wkrótce poznaje zamożną dziewczynę, Milo (w tej roli Nina Foch), która - zauroczona jego wdziękiem - postanawia mu pomóc w malarskiej karierze, mając nadzieję, że w ten sposób zdobędzie jego uczucia. Jerry jest jednak zakochany w unikającej go ekspedientce Lise. Z czasem jednak między nim a Lise wybucha uczucie, ale na przeszkodzie ich szczęściu staje zbliżający się ślub dziewczyny z... przyjacielem Jerry'ego.
Cała historia składa się z pięciu części, które w założeniu mają być odbiciem obrazów francuskich malarzy - Dufy'ego, Maneta, Utrilla, Renoira i Toulouse-Lautreca. Najbardziej widowiskowa jest finałowa 18-minutowa scena taneczna - była to jednocześnie ta część filmu, która pochłonęła największe nakłady finansowe. W latach 50. była czymś niezwykłym i nietypowym, a i współczesnych wprowadza w zachwyt i oniemienie - wydaje się więc, że to pomysł nadzwyczaj trafiony.
Nie obyło się jednak bez słów krytyki. Niepochlebne opinie zdobył "papierowy" Paryż, zbytnia "słodycz" niektórych fragmentów i sztuczność. Czy jednak krytyka miała rację...? Oglądając "Amerykanina w Paryżu" nie można się nudzić, natomiast scena finałowa to coś wspaniałego. I tradycyjnie podziwiamy stepującego Gene Kelly'ego.
Autor: Dagmara Grodzka